W powietrzu jak ptak

0
903

Spojrzeć na krajobraz tak jak ptak… Wznieść się ponad szczyty drzew i lecieć… Poczuć niczym nie ograniczoną wolność lotu…

Marzenie o lataniu i podziwianiu ziemi z góry towarzyszyło człowiekowi od zarania dziejów – historię o mitycznym Dedalu i Ikarze znają wszyscy, a pragnienie latania pozostaje żywe do dziś. Jedni tylko marzą, ale są i tacy, którzy realizują te pragnienia. Tak jest z naszym rozmówcą, Mirosławem Stembalskim, mieszkańcem Olszan, którego przestworza fascynowały od nastoletnich lat. Fascynacja zaczęła przechodzić w realizację, kiedy przypadkowo, w Osetnie, zobaczył loty paralotniarzy z Góry. Nawiązał z nimi kontakt przez internet i tak to się zaczęło.

O Mirku, który marzył o lataniu

Kiedy uzbierał pieniądze, kupił sobie skrzydło czyli górę od paralotni. Pod okiem chłopaków z Góry zaczął ćwiczyć, uczyć się obsługi i choć ogromna ilość linek wprawiała w zakłopotanie, nie poddawał się. Uczył się całej techniki prowadzenia skrzydła i tutaj bardzo pomógł mu Marcin z Góry. Pierwsze ćwiczenia wykonywał na nieużytkowanym gruncie między Miłogoszczą a Radomiłowem. Nauczył się, że start i lądowanie wykonuje się zawsze pod wiatr. Gdy już opanował obsługę po roku kupił napęd plecakowy. I znowu przyszło uczyć się działania. Napęd jest ciężki, waży ponad 30 kg. Trzeba się z nim zgrać, nauczyć odpalania, współpracy ze skrzydłem, co wcale nie jest łatwe. Wszystko trzeba spójnie połączyć, bo inaczej nie wystartuje się. Skrzydło połączone jest z napędem wieloma linkami, nic tu nie może być splątane. Z ciężarem na plecach, z rękoma w górze trzeba zrobić rozbieg i czekać, aż skrzydło prawidłowo się rozłoży. Mimo kolejnych trudności nie poddawał się, wytrwale ćwiczył i w końcu przyszedł czas na pierwszy lot. Nie obyło się bez strachu, bez wywrotek, ale udało się. Mirek po raz pierwszy wzbił się w powietrze 3,5 roku temu. Pierwszy lot był piękny i niezapomniany, choć podszyty strachem przed lądowaniem, nigdy przecież nie trenowanym. Przy podejściu do lądowania osiąga się prędkość ok. 40km/h. Trzeba wszystko robić tak, aby dostosować do niej pracę nóg. Przy samym zetknięciu z ziemią kończyny pracują na najwyższych obrotach. Jak dowiadujemy się, jeszcze nikt sobie przy tym krzywdy nie zrobił, czasami uszkadza się tylko sprzęt.

Sprzęt

Paralotnia składa się ze skrzydła, uprzęży, systemu RSH (ratowniczego systemu hamującego) tzw. spadochronu zapasowego, karabinków do połączenia uprzęży z paralotnią, kasku ochronnego, kombinezonu lotniczego, kominiarki, rękawic i całego zestawu dodatkowych przyrządów (wariometru, kompasu, GPS-u, radiotelefonu, plecaka). Do sprzętu dołączony jest zbiornik paliwa, który wystarcza na 2 godziny lotu (ok. 100 km). Całością steruje się za pomocą tylko 2 linek. Ciekawostką jest, że za pomocą radiotelefonu można porozumieć się z innymi paralotniarzami, tymi z Głogowa, Wińska, Wołowa. Każdy lot jest zgłaszany do FIS w Poznaniu (Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej). Meldowane jest rozpoczęcie lotu, trasę lotu, planowaną wysokość i zakończenie.

Aby system RSH, w razie konieczności, której nikomu nie życzymy, zadziałał, żeby spadochron się otworzył, trzeba osiągnąć wysokość ponad 100 m. Wtedy jest czas, żeby zareagować. Najwyższa wysokość, jaką można uzyskać na paralotni to nawet 3 km, chociaż nikt tak wysoko nie lata, ponieważ najlepsze widoki są pomiędzy 100 a 300 metrami nad ziemią.

Paralotniarstwo nie jest tanim hobby. Nie dość, że trzeba zakupić cały potrzebny sprzęt, to jeszcze, żeby latać, trzeba posiadać licencję – świadectwo kwalifikacji pilota paralotni (które posiadają wszyscy nasi gminni paralotniarze).

Jest ich kilku

Wszyscy latają hobbistycznie, nikt nie bierze udziału w zawodach. Działają jako nieformalna grupa, chociaż w najbliższym czasie chcą założyć stowarzyszenie. Mają już nawet swoje logo. Są znani pod nazwą: FLY TEAM LUBIN-RUDNA. MOTO PARAGLIDING PPG STREFA OLSZANY. Założycielem jest właśnie nasz rozmówca Mirosław Stembalski. Nie identyfikują się z żadną grupą, chcą działać dla siebie promując gminę i powiat. Oprócz Mirka w przestworzach lata Franciszek Drańko z Gwizdanowa (najdłużej związany z tym sportem, bo już od 20 lat), Michał Bybel z Radomiłowa i najmłodszy Marcin Ziółkowski z Wądroża. Do grupy dołączyło też kilku chłopaków z Lubina. Najczęściej startują we dwóch, trzech. Nie latają za wysoko, ponieważ u góry jest zimno. Jak się dowiadujemy: – Czasami jest równo, jak po masełku, czasami wpada się w turbulencje. Do wysokości 50 m nad ziemią spotyka się owady, ptaki, wyżej już nie. W górze osiąga się niesamowite, cudowne uczucie. Jest się w innym świecie, który wciąga jak narkotyk. Nie da się tego opisać. Człowiek zapomina o kłopotach dnia codziennego. Wycisza się i leci.

Latają, gdzie się da – w kierunku Lubiąża, Wołowa, Góry, Głogowa, Żmigrodu. Gdziekolwiek nie lecą, widoki zapierają dech w piersiach. Żałują tylko że tego sportu, ze względu na pogodę, nie da się uprawiać zimą.

Tymi wspaniałymi przeżyciami chętnie dzielą się z innymi i gdyby ktoś był zainteresowany, to chętnie doradzą w sprawie sprzętu, pomogą w nauce. Chętnie dzielą się swoim doświadczeniem, bo nigdy pilot pilotowipomocy nie odmówi. Udzielają się też charytatywnie biorąc udział w festynach podczas których chętni mogą razem z nimi wzbić się w powietrze. W takich przypadkach loty wykonuje się na tzw. trajkach. Wtedy nie trzeba się rozbiegać, uczyć technik paralotniarstwa, gdyż trajka to wózek na kółkach z napędem plecakowym, na który się wsiada i podziwia widoki, a wszystkie czynności wykonuje doświadczony pilot.

Ciekawostki

W Olszanach na łące państwa Stembalskich już 2 razy odbył się paralotniowy piknik. W 2017 roku brało w nim udział 25 pilotów wraz z rodzinami, w tym roku trochę mniej, gdyż pogoda nie dopisała. Rodzina Stembalskich gościła pilotów z zaprzyjaźnionej Góry, Lubina, Głogowa, Nowego Tomyśla, Poznania i wielu innych miast. Na olszańskiej łące biwakował pilot, który na paralotni przeleciał Bałtyk w trochę ponad 3 godziny (tylko 2 takich pilotów mamy w Polsce).

Nie zawsze, a nawet rzadko, da się od razu wystartować, co mogliśmy obserwować podglądając paralotniarzy przy starcie. Trzech pilotów. Każdy inaczej się przygotowywał. Każda próba była zgłaszana „wyżej”. W tym dniu najszybciej wystartował Mirek, bo już za drugim razem. Jeden z kolegów z Lubina po nieudanym drugim starcie zaklął siarczyście, a po trzecim spakował cały sprzęt. Jednak w ten dzień najdłużej męczył się, zestresowany 2-osobową publiką, chociaż chętnie udzielający informacji, Mariusz z Lubina. Albo skrzydło mu się nie rozłożyło, albo, jak już się rozłożyło, to potknął się na kretowisku. Jednak nie poddał się. Patrząc na latającego od dłuższego czasu Mirka, za piątym razem, który miał być ostatnim, i jemu się udało. Wzbił się w powietrze.