Przewodnik po sporcie

0
3093

Piłkarskie mistrzostwa świata, Korea, 2002 rok. Mieszkam w hotelu Riviera w Daejeon. Pewnego ranka jem śniadanie. Stoliki wokół są zajęte, podchodzi dżentelmen w średnim wieku. “Mogę się do pana przysiąść?” – pyta trochę bezradny, trzymając w jednej ręce kawę, w drugiej talerz z jajecznicą. W takiej sytuacji zaprosiłbym każdego- a tego pana zawsze t w każdej sytuacji. Mówimy najpierw o pogodzie i koreańskiej kuchni, potem pytam, czy moglibyśmy spokojnie, przy kawie, porozmawiać o sprawach, które nas tam sprowadziły. Godzi się i zaprasza mnie do swojego apartamentu. Komentuje mistrzostwa, odpowiada na pytania, na które nie mogłem znaleźć odpowiedzi w żadnym źródle pisanym: fakty z historii brazylijskiego futbolu, nieznane anegdoty z udziałem takich gwiazd, jak Pele, Zagalo, Ronalda.

Tego samego dnia wieczorem widziałem, jak na stadionie kłębił się wokół niego tłum dziennikarzy prześcigających się w podtykaniu mu mikrofonów i zadawaniu pytań, na które i tak nie słyszeli dobrze odpowiedzi. Mnie to już nie interesowało, miałem go tylko dla siebie. To był Carlos Alberto Parreira, trener reprezentacji Brazylii, która zdobyła mistrzostwo świata. Czasami takie okazje, o jakich się marzy latami, same pchają się w ręce.

Młody człowiek marzący o karierze dziennikarza sportowego przychodzący na praktykę do redakcji jest zwykle pozostawiony własnemu losowi. Ma prawo czuć się niedowartościowany, bo albo nie może liczyć na zainteresowanie, albo zleca mu się zadania niewymagające szczególnych umiejętności. Zdarza się jednak, że kierownik działu każe praktykantowi napisać tekst. Na ogół nie jest to tekst o piłce nożnej czy dyscyplinie sportu, na której zna się każdy i o której wszyscy w redakcji chcą pisać. Kandydat na dziennikarza staje przed pierwszym poważnym zadaniem, od którego być może zależy jego przyszłość. Jeśli jest to dziennik, musi w ciągu dwóch-trzech godzin oddać gotowy artykuł – nie mając czasami żadnego punktu zaczepienia.

Powinien z kimś porozmawiać, ale nie ma jeszcze numerów telefonów do odpowiednich łudzi. Nawet jeśli życzliwy kolega z redakcji poda mu numer do ważnej postaci- sportowca, trenera, działacza – jak młody, czasami przestraszony człowiek ma z nim rozmawiać? Kłopoty zaczynają się pierwszego dnia, mogą się jednak szczęśliwie zakończyć. Każdy przecież tak zaczynał, a najbardziej wytrwali (bo nie zawsze najzdolniejsi) stawali się pełnoprawnymi dziennikarzami. I doświadczali takich spotkać i przeżyć jak moje z Parreirą.

Twój kapitał

Dziennikarzem sportowym nie zostaje się pierwszego dnia pracy. Ten zawód nosi się w sercu i w głowie, niezależnie od kierunku ukończonych studiów. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego nie musi być lepszy od piszącego o sporcie kolegi, który skończył medycynę lub jest inżynierem. W ośmioosobowym dziale sportowym “Rzeczpospolitej’: cieszącym się opinią jednego z najlepszych w polskich dziennikach, nie ma nikogo po AWF-ie.

Znam niewielu dziennikarzy sportowych, którzy wcześniej byli czynnymi sportowcami na poziomie co najmniej ligowym. Karierę dziennikarską zrobił Marek Jóźwik, reprezentant Polski w biegu przez płotki, olimpijczyk z Monachium. Pracuje w telewizji i w prasie, zdobył najbardziej prestiżową w dziennikarstwie sportowym nagrodę “Złote Pióro’: Do historii polskiego dziennikarstwa przeszedł Zdzisław Ambroziak, reprezentant Polski w siatkówce, wybitny komentator swojej dyscypliny oraz tenisa w telewizji i w “Gazecie Wyborczej”.

Przewaga dziennikarzy sportowców nad kolegami po fachu polega na znajomości sportu od drugiej strony. Wiedzą, czym są treningi, na które czasami nie chce się iść, znają atmosferę stadionów od strony boiska i bieżni, wiedzą, jak wyglądają rozmowy w szatni w przerwie meczów, kiedy nie panuje się nad nerwami, mają pojęcie o medycynie sportowej, znają osobiście tych, których teraz jako dziennikarze oceniają.

Tego rodzaju doświadczenia nie muszą świadczyć o ich przewadze. Zdarza się, że ten atut bywa obciążeniem. Odbiera obiektywizm, powoduje, że jako dziennikarz były sportowiec patrzy przez pryzmat tej znajomości. Ma wtedy problem z rzetelną oceną tych, z którymi startował łub z którymi się stykał: trenerów, sędziów, działaczy. Czasami jest dla nich zbyt łaskawy, innym razem – zbyt krytyczny.

Każdy dziennikarz powinien mieć kapitał wiedzy i doświadczeń, pozwalających lepiej zrozumieć to, o czym pisze. Wprawdzie mało kto z dziennikarzy sportowych ukończył szkołę wychowania fizycznego, ale mało jest też takich, którzy nie mieli ze sportem nic wspólnego. Wiem po sobie, jak dużo dało mi w miarę poprawne posługiwanie się piłką. Odczuwam to nawet po trzydziestu pięciu latach pracy dziennikarskiej. Przez kilka lat grałem wyczynowo w piłkę na poziomie trzeciej-czwartej ligi, byłem w szkółce koszykarskiej Legii i biegałem w zespole lekkoatletycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Pisałem o sporcie i prowadziłem dziennikarską drużynę piłkarską FC Publikator.

Normalne dla młodego chłopaka zainteresowania stały się moimi atutami, kiedy najpierw w “Sztandarze Młodych’; a potem w tygodniku “Piłka Nożna” zacząłem pisać teksty. Kazimierz Górski pozwalał mi czasami trenować z kadrą. Przed igrzyskami olimpijskimi w Montrealu przeszedłem z nią w Zakopanem niemal cały kilkudniowy cykl treningowy. Kiedy piłkarze, będący mniej więcej moimi rówieśnikami, zobaczyli, że wiem, na czym to polega, traktowali mnie inaczej: “Ten gość ma prawo o nas pisać”. Opisujący zgrupowanie zakopiański korespondent PA.P, nieznający dobrze piłkarzy, nie bardzo wiedział, kim jest ten nowy. Zapytał mojego partnera w ćwiczeniach Kazimierza Deynę, a ten odpowiedział, że Górski powołał dodatkowo Janusza Sybisa ze Śląska Wrocław (który miał podobne do moich, dosyć mizerne warunki fizyczne). Dziennikarz przekazał tę sensację do Warszawy i dopiero tam wyszło na jaw, że Deyna żartował.

Później ci piłkarze stawali się trenerami, o których pisałem, więc dawne kontakty zostały utrzymane. Zawsze mogłem liczyć na informacje, bo oni już wiedzieli, kim
jestem.

Coś jeszcze przydało mi się w pracy. Sportowa edukacja mojego pokolenia była równie solidna jak ówczesna szkoła, która wypuszczała nas w świat z dużym kapitałem wiedzy. Funkcję nauczyciela sportu pełniły przede wszystkim “Przegląd Sportowy” i tygodnik “Sportowiec’: Chodziłem na wszystkie możliwe mecze, mitingi i turnieje w Warszawie: na Stadion Dziesięciolecia, na stadiony Legii, Gwardii, na Tor war. Kiedy przyjeżdżali amerykańscy lekkoatleci, czescy, włoscy lub brazylijscy piłkarze, czekałem na nich pod hotelem. Zbierałem autografy, prosiłem o znaczki i zdjęcia, a ponieważ byłem drobny, musiałem wzbudzać współczucie, dlatego moje prośby rzadko spotykały się z odmową. Połączenie głębokiej znajomości wszystkich lekkoatletycznych rekordów świata z wynikami meczów piłkarskich i twarzami tych, których prosiłem o autografy, dało mi sporą wiedzę. Po Jatach wykorzystywałem ją w pracy.

Rozmowa – klucz do dziennikarstwa

Przeprowadzenie wywiadu jest często jednym z pierwszych zadań stawianych przed młodym dziennikarzem. Z punktu widzenia przełożonego ryzyko jest nieduże – wywiad zawsze można poprawić. Dla nas ważniejsze jest, co mówi zaproszona do rozmowy osoba. Jeśli ma coś do powiedzenia, nasze szczęście. jeśli trzeba z niej wyciągać każde słowo -pojawia się problem. Wtedy początkującemu dziennikarzowi nie jest łatwo. Jednak im lepiej jest przygotowany, tym większe ma szanse powodzenia.

Kiedy umawiam się z kimś na rozmowę, przygotowuję pytania i zbieram informacje o rozmówcy. Nie chodzi mi jednak o informacje typowe, związane na przykład z jego karierą. Staram się kupić go jakimś drobiazgiem, świadczącym o tym, że człowiek, który do niego przychodzi, jest właściwą osobą do zadawania pytań. To metoda, którą polecam początkującym dziennikarzom czy wtedy, gdy rozmówcą nie jest Polak (dla dziennikarzy rutynowanych, znanych w środowisku, ma ona niewielkie znaczenie). Jeśli powiem sportowcowi, że pamiętam jakieś jego zagranie, bieg, rekord, połączę to z osobistymi przeżyciami z tym związanymi, mogę mieć duże nadzieje, że mój rozmówca to doceni.

Kiedy trenerem Wisły Kraków został Rumun Dan Petrescu, nie znał polskich dziennikarzy. Musiałem go przekonać, że ten, który przyjeżdża do niego specjalnie z Warszawy, należy do kategorii wiedzących, o co chodzi. Poprosiłem kolegów fotoreporterów z redakcji, żeby wyjęli z archiwum zdjęcia Petrescu z mistrzostw świata lub Europy. Wybrałem kilka, powiększyłem na skanerze do rozmiarów plakatu i z takim prezentem wszedłem do trenerskiego pokoju Rumuna.

Przez pierwszy kwadrans rozmawialiśmy tytko o nim i o meczach Rumunii, a ponieważ najważniejsze z nich widziałem na własne oczy, rozmowa nie miała charakteru wywiadu, tylko stała się sentymentalną podróż~ Petrescu w przeszłość- czego zimą, na stadionie Wisły, raczej się nie spodziewał. I nagle sarn zaczął odpowiadać na pytania jeszcze niezadane, więc kiedy już doszło _do tych właściwych, sprawy potoczyły się szybko i przyjemnie. A zdjęcia powiesił w swoim pokoju na widocznym miejscu.

Taki sam efekt wywołuje przyniesienie na wywiad jakiegoś przedmiotu mającego związek z rozmówcą. Niezmiennie wrażenie robią na nich ich koszulki, o których istnieniu w dalekiej Polsce nie mieli pojęcia. Także programy lub bilety z ważnych meczów, które podaję z prośbą o autograf. Ale nie zawsze dobrze się trafi. Michel Platini nie wykazał absolutnie żadnego zainteresowania biletem ze słynnego finału Pucharu Mistrzów na Heysel, gdzie strzelił zwycięską bramkę. Podpisał go automatycznie, puszczając mimo uszu informację o tym, co trzyma w ręku.

Zdarza się, że rozmówca na zadane pytanie odpowiada tytko “tak” lub “nie” – a wywiad z nim trzeba przeprowadzić! Gdzieś między tymi dwoma słowami kryją się jakieś myśli, jak jednak do nich dotrzeć? Czasami lepiej wyłączyć peszący rozmówcę dyktafon. Przejść na zwykłą rozmowę, z której można się czegoś dowiedzieć, i od czasu do czasu notować. Musimy jednak być wobec każdego fair. Jeśli rozmówca mówi nam, że coś jest wyłącznie do naszej wiadomości – nie wolno nam tego przelać na papier. To nie tylko zwykła przyzwoitość, lecz i forma zdobywania zaufania. W przyszłości ten człowiek, wiedząc, że jutro nie przeczyta tego w gazecie przy swoim nazwisku,
powie nam coś, co naprawdę nam się przyda.

Mój przypadek związany z takim nierozmownym sportowcem nie wystawia mi najlepszego świadectwa – ale przytaczam go jako niewart naśladowania przykład. Chodzi o Kazimierza Deynę, z którym się przyjaźniłem. Deyna, według dzisiejszych standardów, nie był osobą medialną. Unikał dziennikarzy, więc kiedy trzeba było zrobić z nim wywiad, w redakcji wybór padał na mnie. Dzwoniłem wówczas do niego na tajny numer domowy, przez centralę Ministerstwa Obrony Narodowej (Legia, w której grał, była klubem wojskowym), mówiąc, że musimy pogadać. Deyna odpowiadał na ogół coś w rodzaju: “Dobra, to zrób ten wywiad sam, przecież wiesz o mnie wszystko’: Nie dawałem za wygraną- i albo spotykaliśmy się w jego mieszkaniu przy ulicy Świętokrzyskiej, albo … byłem zdany na siebie. W tym drugim wypadku zaufanie, jakie Deyna miał do mnie, sprawiało, że kiedy “robiłem” z nim wywiad, mogłem wykorzystywać nasze towarzyskie rozmowy. Nie wymyślałem – pisałem to, co on rzeczywiście mówił. Pamiętając jednak o tym zaufaniu, nigdy nie wykorzystywałem jego kontrowersyjnych lub niepochlebnych opinii o nie.których ludziach, mimo że takie z jego ust padały. W rezultacie te “wywiady” zawsze były płytkie, miałkie. I tak oto nadmierna zażyłość między dziennikarzem a człowiekiem sportu wpływa na jakość naszej, za przeproszeniem, twórczości.

Po latach przekonałem się, jak potrzebne są dziennikarzowi sportowemu rozmowy ze starszymi ludźmi- świadkami, a przede wszystkim uczestnikami wydarzeń. Czynny sportowiec ma poczucie swojej podległości wobec klubu, związku, sponsora. Czasami chce ukryć jakieś niewygodne fakty. Byli sportowcy nie muszą się już niczego bać. W dodatku sprawiamy im radość, przypominając o nich dawnym kibicom lub przedstawiając nowym. Historia sportu nie zaczyna się w momencie, w którym poszliśmy pierwszy raz na mecz. Żeby być dobrym dziennikarzem sportowym, trzeba dużo o sporcie wiedzieć – bo to wiedza, którą potem można wykorzystywać, pisząc. Ona wzbogaca i uatrakcyjnia nasze teksty o aktualnych wydarzeniach sportowych. Trzeba więc czytać książki o sporcie, oglądać dobre filmy (nie tylko dokumentalne) i trzeba właśnie rozmawiać. Jednym z największych błędów, jakie popełniłem w mojej pracy, była opieszałość, z jaką podchodziłem do rozmów z dawnymi sportowcami. Zawsze pilniejszy był wczorajszy mecz, a nie przedwojenny bohater. Nim zebrałem materiał i chęci (a trwało to miesiącami), dowiadywałem się, że mój niedoszły rozmówca już odszedł. I chociaż umawiałem się z przedwojennym piłkarzem Pogoni Lwów Mieczysławem Batschem czy najstarszym żyjącym ligowcem, pamiętającym czasy rozgrywek w okresie przewrotu majowego, Edwardem Hahnem – do dłuższych rozmów nigdy nie doszło.

Kapitana piłkarskiej reprezentacji Anglii, która zdobyła tytuł mistrza świata, zapytano, co jest lepsze dla młodego piłkarza: oglądać mecze zawodowców czy samemu ćwiczyć? Odpowiedział: “Ćwiczyć w tygodniu, w sobotę iść na mecz”. Mam podobną radę dla młodych ludzi, którzy chcieliby zostać dziennikarzami: zamiast uczyć się na pamięć meczów nagranych na płycie, czytajcie w tym czasie książki. One są dla dziennikarza sportowego tak samo ważne jak własne przeżycia czy sportowe doświadczenia.

Rzeczy, za które się płaci

Dziennikarz jest przewodnikiem po sporcie. Przewodnik, który nie wie, nie zna, nie słyszał, nie dotknął, nie rozumie, nie pamięta – przestaje być przewodnikiem.

Trzeba znać osoby tworzące sport. Od tego najważniejszego -zawodnika, przez trenerów, na masażystach i magazynierach kończąc. Każdy ma coś ciekawego do powiedzenia. Sytuacja jest idealna, jeśli oni znają także nas, ale to przychodzi z czasem. Nieraz pomaga w tym telewizja. Można latarni pisać poważne teksty w szanowanych pismach i nie być szerzej znanym. Wystarczy jednak pokazać się kilka razy w telewizji, żeby mieć opinię fachowca: “biorą go, znaczy, że się zna”. Dla dziennikarzy piszących to nie jest przyjemna konstatacja. Jakkolwiek by jednak było, popularność w zawodzie pomaga.

Znajomość z ludźmi sportu to początek zaufania. Z drugiej strony jednak zbyt głęboka zażyłość może doprowadzić do zatracenia obiektywizmu. Ktoś, kogo dobrze znamy, z kim jesteśmy na ty, z kim spędzaliśmy wspólnie czas w kraju i za granicą, siłą rzeczy będzie traktowany przez nas inaczej niż osoba obca.

Wchodzenie w tego rodzaju zażyłości jest nieuniknione, lecz żaden podręcznik dziennikarstwa nie wskazuje momentu, w którym stopień znajomości staje się balastem. Ten moment określają własny rozum, wyczucie, różne sygnały świadczące o tym, że ktoś, kto zabiega o znajomość z nami, robi to nie dlatego, że nas polubił, ale że widzi w tym interes. Tego problemu nie widać, dopóki nasz kolega odnosi sukcesy, a my z przyjemnością je opisujemy. Kiedyś jednak sportowiec lub trener przegra, sędzia popełni rażący błąd, działacz zostanie oskarżony co najmniej o niegospodarność – a ty musisz zająć stanowisko. Wtedy bliska znajomość.staje się przeszkodą. Szukamy odpowiednich słów, okoliczności łagodzących, nie zawsze to się jednak udaje. Dzieli nas tylko krok od utraty wiarygodności albo zakończenia znajomości – jeśli po drugiej stronie stoi koś, kto liczył na naszą pobłażliwość.

Takim przykładem jest mój stosunek do prezesa PZPN Michała Listkiewicza. Ponieważ znam go od wielu łat i wielokrotnie widziałem w sytuacjach wystawiających mu dobrą opinię jako człowiekowi, trudno mi się zgodzić – z dość powszechną – opinią osób widzących w nim wcielenie zła. jako kolega z łatwością znajduję argumenty na jego obronę. Jednocześnie nie mogę nie dostrzegać błędów, jakie popełniał jako prezes związku.

To samo dotyczy stosunku dziennikarza do klubu, związku sportowego lub określonej grupy ludzi. Dziennikarz nie może chodzić na mecze w szaliku ulubionej drużyny ani skakać w loży prasowej z radości po zdobyciu przez tę drużynę bramki. Na trybunie prasowej w różnych miastach Polski widuję czasami dziennikarzy, których reakcje bywają takie same jak kibiców siedzących kilka metrów dalej, tylko po drugiej stronie barierki. Dobry jest tylko ich klub, sędzia krzywdzi tylko ich drużynę.

Brak obiektywizmu jest jednym z najcięższych grzechów dziennikarstwa (nie tylko sportowego). Dziennikarz bierze odpowiedzialność za słowo i nie powinien się podlizywać kibicom. Jeśli kibice są chuliganami, powinniśmy piętnować ich zachowania. A jeśli nie zgadzają się z naszymi opiniami – trudno, nie mamy obowiązku
tłumaczyć się ze swoich tekstów przed ludźmi będącymi po kilku piwach. Było mi bardzo przykro, kiedy taki wrogi stosunek odczułem na własnej skórze ze strony kibiców Legii, na której stadionie się wychowałem, czy Cracovii, którą szanuję. Za niezależność poglądów czasami się jednak płaci. Co gorsza, czytelnik nieraz traktuje tę niezależność jako przejaw sympatii do jednych, nienawiści do innych lub powiązań dziennikarza. Trudno wyjaśnić, że tak nie jest. W Warszawie na Łazienkowskiej mam opinię kibica Polonii, a na Konwiktorskiej – Legii. Dobre i to.

Nigdy nie korzystam z zaproszeń od klubów, związków sportowych, menedżerów na mecz lub zgrupowanie za granicą. Nie można w jakiejkolwiek formie brać pieniędzy od tych, o których się pisze. Przyjęcie zaproszenia to już tylko krok od tego, by stać się nieformalnym rzecznikiem prasowym, z czym nieuchronnie wiąże się utrata wiarygodności, a w szerszym sensie – także szacunku. Taka pokusa czyha czasami na młodych dziennikarzy sądzących naiwnie, że zaproszenie jest dowodem sympatii. Nic podobnego. Zaprosili, żeby mieć “swojego” dziennikarza, który będzie wychwalał organizację zgrupowania, mimo że hotel był podły. a jedzenie zimne, albo przemilczy fakt, że kilku zawodników wróciło pijanych o trzeciej w nocy, chociaż nazajutrz czekał ich mecz. Sportowca można krytykować za porażkę, ale nie wolno go za nią obrażać. Wolno go oceniać tylko za to, co zrobił na arenie. Oczywiście, jeśli wiemy, że sportowiec jest obibokiem, nie szanuje trenerów, kibiców i kolegów, to w sprawozdaniu czy komentarzu możemy mu to wytknąć. Spisał się słabo, ponieważ nie przykładał się do pracy. Musimy jednak mieć pewność, że tak właśnie było.

Gra słów i emocji

Jeśli nie byłeś kibicem- zapomnij o wykonywaniu tej pracy. Jeśli byłeś- na początku będziesz miał problem. Kibic czuje sport, lecz zwykle jest emocjonalnie związany z drużyną lub zawodnikiem. Kibic, który staje się dziennikarzem, miewa kłopot z oceną, bo uczucie w nim jeszcze nie wygasło, a musi przestawić si ę na pozycje obiektywnego obserwatora i recenzenta.

Opis zawodów jest pozornie sprawą prostą. Jeśli się zna zawodników, trenerów, regulaminy, inne uwarunkowania (sytuacja w tabeli, miejsca sportowców w klasyfikacjach typu Puchar Swiata i tym podobne), łatwiej opisać to, co się widzi. Pod wspomnianym warunkiem: że będziemy obserwatorem bezstronnym.

Pisząc do gazety sprawozdanie czy komentarz, nie używajmy sformułowań świadczących o naszym zaangażowaniu po którejś stronie. Wystrzegajmy się słów w rodzaju: “niestety’; “na szczęście’: Nie powinniśmy też używać żargonu, jakim posługują się ludzie sportu: żadnego “załapania się na pudło” (miejsce na podium) ani “przegrania piłki przez obrońcę” (podanie piłki ze środka boiska do obrońcy, żeby rozpoczął akcję) i tym podobnych. W języku polskim jest wystarczająco dużo określeń, za pomocą których można opisać to, co się dzieje na boisku, bieżni, ringu, skoczni. Choć czasami, na przykład dla podkreślenia atmosfery, niektórzy używają również zwrotów z żargonu, ale ja już dawno nie pisałem takiego tekstu.

Jeśli widowisko jest fascynujące- nie bójmy się przelać naszych emocji na papier. Jesteśmy takim samym widzem jak nasz czytelnik, tyle że lepiej od niego przygotowanym. I następnego dnia on będzie chciał przeczytać w gazecie naszą opinię. Zgodzi się z nią lub nie, powinien jednak czuć, że dziennikarz też coś przeżywał. Że poszedł na stadion nie tylko z zawodowego obowiązku, lecz i z wewnętrznej potrzeby.

Znam bardzo dobrych dziennikarzy sportowych, którzy na mecze chodzą od święta. Na ekranie telewizora widzą więcej, dzięki zwolnieniom i powtórkom. Jednak nawet najlepszy komentator nie odda wówczas atmosfery meczu, walki, trybun. Ja, jeśli mam wybór, wybieram stadion. Widzę gorzej, nie mam powtórek, pytam kolegów, kto strzelił, a kto podał. Lornetka nie przynosi wstydu – wszyscy na ławkach prasowych jesteśmy w tej samej sytuacji..Ale za to czuję atmosferę.

Jak pisać po raz n-ty o meczu piłkarskim? Do każdego jest jakiś klucz. Zawodnik lub trener łączący drużyny obydwu klubów, związane z nimi szczególne wydarzenie z przeszłości, seria meczów bez porażki c;y zwycięstwa, przyjaźń lub nienawiść kibiców i tak dalej .. Poza tym nie ma dwóch meczów jednakowych. W każdym można znaleźć coś interesującego: paradę bramkarza, rajd napastnika przypominający te, które kibice znają z wielkich stadionów. lm większa wiedza, tym łatwiej znaleźć to coś, co podkreśli się w relacji. Z tym jest tak jak z szukaniem grzybów: jeden przejdzie i nic nie znajdzie, a drugi, idąc jego śladami, zbierze koszyk.

Zdarza się, że daleka od oczekiwanej postawa sportowca jest wynikiem jego osobistych kłopotów. Nie może się skoncentrować przed startem, ponieważ myśli o tym, co się dzieje w domu. W takiej sytuacji krytyka dziennikarza, jeśli nawet słuszna, bywa dodatkową, niezasłużoną przykrością. Problem w tym, że o takich kłopotach sportowiec mówi rzadko, niemal zawsze już po fakcie. Kiedyś w meczu z Legią bramkarz Bełchatowa nie tylko słabo bronił, ale i zachowywał się agresywnie. Już ostrzyliśmy sobie na niego pióra, kiedy na konferencji prasowej mądry trener Orest Lenczyk, jak gdyby przewidując sytuację, zwrócił się do nas z apelem o wyrozumiałość. Bramkarzowi dzień wcześniej zmarł ojciec, chciał być z drużyną, przeżywał tę tragedię, nie potrafił się skoncentrować ani utrzymać nerwów na wodzy. Schowaliśmy pióra do futerałów.

Czasami o wydarzeniu sportowym piszemy parę dni po nim. Opisywanie go wówczas nie ma już sensu. Wszystko pokazała telewizja, zanalizowały gazety. Najlepszym wyjściem jest komentarz lub przetworze.nie tego, co już zostało napisane albo powiedziane. Mogą to być opinie zawodników lub trenerów, cytaty z prasy (zwłaszcza jeśli wydarzenie odbywało się za granicą), jakieś odniesienie historyczne, wreszcie coś, co potocznie nazywa się żywym słowem: własna rozmowa z kimś, kto kojarzy się z wydarzeniem. Jeśli mam na przykład opisać finał Ligi Mistrzów, który przypada w środę, a następnego dnia jest Boże Ciało i gazety nie wychodzą, to na piątek proszę kogoś o komentarz do meczu. Jeśli jego bohaterem był bramkarz – to na przykład Jerzego Dudka, a jeśli włoski piłkarz, który strzelił dwie bramki – Zbigniewa Bańka.

Dziennikarstwo sportowe jest moją pasją. Uczę się go całe życie, mam świadomość swoich ułomności. l jeszcze czegoś. Cokolwiek bym tutaj powiedział, jakichkolwiek mądrych rad udzielił, jakkolwiek głęboka byłaby moja wiedza i przygotowanie do zawodu – kiedy mam napisać tekst czy z kimś porozmawiać, przy podejmowaniu decyzji pomaga mi zawsze coś, czego w podręcznikach nie ma. Intuicja.

STEFAN SZCZEPŁEK – urodzony w 1949 roku w Warszawie. dziennikarz i komentator sportowy, specjalizuje się w tematyce piłkarskiej. Pracę dziennikarską rozpoczął w 1973 roku w “Sztandarze Młodych”, później pracował w tygodniku “Piłka Nożna”, redakcji sportowej TVP oraz w “Życiu Warszawy”, a od kilku lat związany jest z redakcją sportową “Rzeczpospolitej” (na jej portalu prowadzi blog “Żonglerka” pod adresem http://blog.rp.pl/szczeplek).
Jest autorem książek Deyna i Moja historio futbolu, współpracował również przy przygotowywaniu kilkudziesięciu publikacji o tematyce sportowej – przede wszystkim Encyklopedii piłkarskiej Fuji. W 2007 roku został laureatem konkursu “Złote Pióro” organizowanego przez Polski Komitet Olimpijski i Klub Dziennikarzy Sportowych oraz Nagrody imienia Dariusza Fikusa.